Historia Koła 1946 -2006
HISTORIA KOŁA "KUROPATWA" W LATACH 1946 - 2006
Do czytelnika
Niniejszą publikację wydaną z okazji 60 - lecia działalności żołyńskiego Koła Łowieckiego "Kuropatwa" dedykujemy nie tylko myśliwym ale także wszystkim niemyśliwym. Ci pierwsi w łowiectwie, obok polowania i gospodarowania w łowisku, dostrzegają również urok kontaktu z ojczystą przyrodą, doceniają i szanują ukształtowane przez wieki tradycje i zwyczaje łowieckie. Dzięki nim bogaty i jedyny w swoim rodzaju język łowiecki jest ciągle żywy. Wspaniały piewca uroków myślistwa poeta Julian Ejsmond powiedział o nich tak:
"Żywot łowiecki ma w sobie to niezrównanie rozkoszne, że jest cały stopniowym wcielaniem w życie i ziszczaniem się najczarowniejszych snów. Jawa zaś od tych snów bywa najczęściej jeszcze piękniejsza."
Czytelnikom - niemyśliwym pragniemy natomiast zacytować słowa wybitnego działacza światowego ruchu ochrony przyrody prof. Bernarda Grzimka:
"Wiem bardzo dobrze: bez myśliwych nie mielibyśmy dziś w Europie sarn, jeleni, dzików, zajęcy i królików. Ostatnie "dzikie zwierzęta" byłyby już dawno wytępione, gdyby myśliwi nie płacili za szkody, które wyrządzają na polach i gdyby w zimie ich nie karmili."
Mamy nadzieję, że nasza publikacja zainteresuje czytelników, potrafi im przybliżyć i pozwoli zrozumieć problemy łowiectwa oraz wyjaśnić jego rolę we współczesnym świecie przyrody.
Darz Bór
Członkowie Koła Łowieckiego "Kuropatwa
Łowiectwo na przestrzeni wieków
Zamiłowanie do myślistwa jest tak stare jak dzieje ludzkie. Polowanie było jednym z podstawowych zajęć ludów pierwotnych na całym świecie. Na przestrzeni wieków ulegało ciągle ewolucji, ale przetrwało do dziś. Pierwotni myśliwi polowali za pomocą maczug, później toporów, oszczepów i łuków, na ogół gromadnie. Starali się osaczyć lub zapędzić zwierzę w pułapkę. Z walki, zwłaszcza z grubą zwierzyną, człowiek jaskiniowy nie zawsze wychodził zwycięsko.
W średniowieczu polowanie zostało już określone przepisami. Rozróżnia się wówczas polowania na zwierzynę drobną i zwierzynę grubą. Pierwsze polegało na zastawianiu sideł i pułapek na ptactwo i małe ssaki. Do XV w. było dozwolone nawet dla poddanych. Następnie jednak, po połączeniu prawa polowania z własnością ziemi, stało się przywilejem szlachty. Drugie natomiast, będące początkowo wyłączną domeną księcia, od XIII w. stało się również udziałem wielmożów. Na zwierzynę grubą polowano zbiorowo organizując obławy i zabijając ją początkowo oszczepami, następnie strzelając z kusz, a od XV w. również z broni palnej. W wielu krajach pojawiły się wówczas (w Anglii popularne do dziś) polowania konne (par force) na jelenie, lisy i zające. W średniowieczu rozwinęła się również sztuka układania ptaków drapieżnych i polowanie z nimi (sokolnictwo), później zanikające, dziś reaktywowane w niektórych krajach, również w Polsce.
Historia łowiectwa nowożytnego w naszym kraju sięga początków państwowości polskiej. Wielu książąt i królów było zamiłowanymi myśliwymi. Pierwsze akty prawne z dziedziny łowiectwa ukazały się w Polsce w XIII w. Ograniczały one swobodę polowania, uprawniały księcia do decydowania o wszelkich sprawach dotyczących łowiectwa. W 1420 r. król Władysław Jagiełło wydał "Ustawę o łowach", która wprowadzała zasadę, że polowanie jest związane z własnością gruntu.(Zasada ta przetrwała prawie nie zmieniona aż do początku XX w.).
Rozkwit łowiectwa w Polsce przypada na XVI w. i ma związek z pojawieniem się broni palnej. Z tego też okresu datują się pierwsze pomniki literatury i malarstwa o tematyce łowieckiej. W 1779 r. wydano ustawę określającą okres polowań od 1 września do 1 marca.
W czasach zaborów rozwój łowiectwa został zahamowany. Pielęgnowano natomiast tradycje myśliwskie. Odrodzenie nastąpiło pod koniec XIX w. W 1876 r. powstało Galicyjskie Towarzystwo Łowieckie ( przemianowane później na Małopolskie Towarzystwo Łowieckie) oraz oddział warszawski Cesarskiego Towarzystwa Prawidłowego Myślistwa, którego spadkobiercą zostało Polskie Towarzystwo Łowieckie. Tworzono też koła łowieckie. W 1878 roku ukazał się pierwszy numer czasopisma "Łowiec" wydawanego przez GTŁ, a 20 marca 1899 roku pierwszy numer "Łowca Polskiego", ukazującego się do dziś. Na przełomie XIX i XX w. zaczęło się kształtować współczesne polowanie, które z niewielkimi zmianami uprawiane jest do chwili obecnej. Główne sposoby takiego polowania to: zasiadka, podjazd, na deptaka, z psami myśliwskimi (legawcami, płochaczami, gończymi, norowcami), na wab, na tokach, na brodzonego, polowanie z nagonką.
Na zjeździe w Warszawie w 1923 roku założono Centralny Związek Polskich Stowarzyszeń Łowieckich, przekształcony w 1929 roku w Polski Związek Stowarzyszeń Łowieckich. W 1936 roku nastąpiła ostatnia już reorganizacja, powstał istniejący do dziś Polski Związek Łowiecki, którego obecna działalność opiera się na "Ustawie o hodowli, ochronie zwierząt łownych i prawie łowieckim" z 17. 06. 1959 roku z późniejszymi zmianami.
Podstawową komórką organizacyjną PZŁ jest koło łowieckie. Zrzesza ono myśliwych członków PZŁ i dzierżawi obwód łowiecki, na którym prowadzi gospodarkę łowiecką. Stowarzyszenie to ma charakter prawny, może używać godła, sztandaru oraz pieczęci. Do podstawowych jego zadań należy:
- gospodarowanie zwierzyną w obwodach wydzierżawionych
- prowadzenie ośrodków hodowlanych
- zwalczanie kłusownictwa
- praca wychowawczo - szkoleniowa
- organizowanie młodzieżowych akcji opieki nad zwierzyną
- czynny udział w imprezach łowieckich
Członkiem koła łowieckiego może być każdy pełnoletni obywatel spełniający następujące warunki:
- nie był karany za przestępstwa łowieckie
- złożył egzamin łowiecki
- uzyskał zezwolenie na broń myśliwską
Kandydat do PZŁ po odbyciu stażu w kole łowieckim zdaje egzamin z zakresu: gospodarki łowieckiej, umiejętności polowania, znajomości przepisów i regulaminów, zwierzyny łowieckiej, budowy i obchodzenia się z bronią, bezpieczeństwa na polowaniu, kynologii myśliwskiej, etyki, tradycji, języka łowieckiego itp. Decyzję o przyjęciu do koła podejmuje zarząd będący władzą wykonawczą. Składa się on z przewodniczącego, łowczego, podłowczego, sekretarza i skarbnika. Kontrolę działalności koła sprawuje trzyosobowa komisja rewizyjna. Najwyższą władzę w kole łowieckim jest walne zgromadzenie. Koło ma prawo do posiadania własnych funduszy oraz majątku ruchomego i nieruchomego.
Tradycje myśliwskie w Żołyni i okolicy
Tereny dzisiejszej Żołyni, podobne jak wielu innych miejscowości naszego regionu, od niepamiętnych lat porastała puszcza zwana później Puszczą Sandomierską. Obfitowała ona w różne dobra, głównie w grubą zwierzynę. Podania głoszą, że odkąd stała się własnością polskich królów czyli od czasów Kazimierza Wielkiego, na ogromnych obszarach leśnych zwanych łowiskami odbywały się huczne polowania z udziałem samych monarchów.
Wg ludowej tradycji polowali tu: Kazimierz Wielki, Władysław Jagiełło, Stefan Batory. To z ich woli zaczęły powstawać wśród głębokich lasów małe osady o charakterze służbowym, których mieszkańcy zobowiązani byli do pomocy przy polowaniach. Podania wiążą nazwy wielu okolicznych miejscowości z osobami tych królów. To właśnie jeden z nich (ale nie wiadomo który) założył położoną w pobliżu Żołyni wieś Brzózę Królewską (drugi człon nazwy faktycznie dotyczy określenia własności). Podobno podczas polowania w pogoni za zwierzem zapędził się on w głąb lasu. Zwierz jednak umknął, a zmęczony król położył się pod brzozą. Śpiącego znaleźli dworzanie i oczarowani wspaniałością drzewa, określili go mianem królewskiej brzozy. Dla wygody króla, w miejscu tym wyrosła później osada zwana Brzózą Królewską.
Inna, niezbyt odległa od Żołyni miejscowość o nazwie Wola Zarczycka, została założona w 1578r. przez Piotra Zarczyckiego na polecenie króla Stefana Batorego. Powstała wśród lasów w miejscu łowiska zwanego "za Trzebosznicą" wzmiankowanego w 1565r. Również wieś Brzyska Wola powstała na skraju łowiska leśnego wymienianego w 1565r. pod nazwą Górki.
Własnością królewską była też Kuryłówka. W publikacjach dotyczących Łańcuta można znaleźć wzmianki, że dwukrotnie bywał tu król Władysław Jagiełło. Przed bitwą pod Grunwaldem polował w Puszczy Sandomierskiej w celu zgromadzenia zapasów na wyprawę przeciw Krzyżakom.
W czasach nam bliższych na przetrzebionych już obszarach dawnej Puszczy Sandomierskiej urządzali polowania członkowie możnych rodów, właściciele tych ziem: Lubomirscy, Zamoyscy, Potoccy i inni. Ślady tych polowań zachowały się do dziś. W pobliskim Julinie znajduje się pałacyk myśliwski - dawna własność rodu Potockich. Do czasów II wojny światowej kończyły się w nim słynne, trwające 2 tygodnie, urządzane w sierpniu każdego roku polowania par force. Zjeżdżała na nie arystokracja polska i zagraniczna (w czerwonych frakach, z angielskimi psami myśliwskimi).
W okresie międzywojennym, w oddalonym od Żołyni o 3 km Potoku, miał swój ośrodek myśliwski hr. Alfred Potocki (ostatni właściciel ordynacji łańcuckiej). Znajdował się tu pięknie urządzony dworek, budynek dla personelu, psiarnia mieszcząca blisko 100 psów gończych rasy angielskiej oraz stajnia dla koni wraz z magazynem paszy i karmy, a nawet boks dla dzikiego lisa. Naprzeciw pałacyku na tle lasu stał cynowy pomnik św. Huberta - patrona myśliwych (w 1962r.przeniesiony do parku w Łańcucie). Pamiątką po tych obiektach są dziś tylko stare zdjęcia.
Początki zorganizowanego łowiectwa
Odręczne zapiski, notatki i relacje Antoniego Sierżęgi, są jedynymi informacjami na temat początków zorganizowanego łowiectwa na terenie wsi Żołynia.
To on wspólnie z Janem Leją i Antonim Walem utworzył Spółkę Łowiecką, bo tylko w taki sposób można było przystąpić do licytacji na dzierżawę terenów Gminy Żołynia. Spółka licytację wygrała, umowa dzierżawy została spisana na 6 lat, a raty płacone za każdy rok z góry miały wynosić równowartość 800 kg żyta. Dzierżawione tereny pod względem zasobności w zwierzynę można było z powodzeniem przyrównać do pustyni - stan zwierzyny znikomy, zaś kłusownictwo wszelakiego rodzaju rozpowszechnione i bezkarne. Trzej młodzi zapaleńcy nie mogli sami stawić czoła całej armii wykonawców tego niecnego procederu dysponujących w wielu przypadkach bronią palną, postanowili więc zwiększyć stan osobowy Spółki o kolejnych udziałowców. W jej skład weszli: Józef Wal, Jan Bzdek, Władysław Leja, Józef Szpilka i Franciszek Janusz. W tym czasie wszelkie sprawy organizacyjne związane z wykonywaniem łowiectwa były załatwiane przez Łowczego Powiatowego, który jak mógł, utrudniał ludziom z chłopskim pochodzeniem wstępowanie w szeregi myśliwych. Kolejne przeszkody to problem związany z nabyciem broni myśliwskiej. Na uzyskanie pozwolenia na jej posiadanie oczekiwano niejednokrotnie całymi miesiącami, a wydawano je jedynie na pół roku. Po upływie tego okresu na każdym myśliwym ciążył obowiązek zgłoszenia się z bronią i pozwoleniem do prolongaty. Powyższe trudności były rekompensowane przez starszego pana, który w Rzeszowie dokonywał rejestracji broni. Skrupulatnie ją sprawdzał, ale szczególnie interesował się stanem luf. Musiały być przejrzyste, zaś w przypadku zauważenia wżerów z lekkim uśmieszkiem na twarzy, posiadaczowi broni udzielał rady: „Zanim pójdziesz z tą bronią na polowanie, idź się wpierw wyspowiadać". Z tego powodu w gronie myśliwych nazywany był żartobliwie „Ojcem Proboszczykiem". Ponieważ członkowie Spółki nie dysponowali funduszami, które pozwoliłyby na wynajęcie naganki, dlatego też polowania na zające, będące wówczas najczęściej spotykaną zwierzyną, odbywały w tak zwaną podkowę. Również o ich stanie może świadczyć fakt upolowania w pierwszym roku jedynie 30 sztuk. Z czasem pogłowie zająców zaczęło się zwiększać tak, że w 1950 roku pozyskano już 153 sztuki. Przeznaczano je przede wszystkim na uzyskanie funduszy na opłatę dzierżawy oraz inne potrzeby, jednak zbycie ich nastręczało wiele trudności. Miejscowy rynek zaopatrywany był nieustannie przez działających na tym terenie kłusowników, co zmuszało młodych myśliwych do wywożenia upolowanych zajęcy aż do Krakowa i sprzedawania tam w restauracjach po niskich cenach. W tym też okresie zostały przez Spółkę wydzierżawione na okres 6 lat za opłatą roczną równowartości 400 kg żyta tereny wsi Makowisko w powiecie jarosławskim. Nie stwierdzono tu kłusownictwa i wnykarstwa, bowiem zamieszkali osadnicy, po wysiedleniu ludności ukraińskiej, nie trudnili się tym procederem, dlatego też stan zajęcy był bardzo wysoki. Zmorę natomiast stanowiły zdziczałe, bytujące stale w polach koty oraz krukowate, które masowo niszczyły młode pokolenia zajęcy i ptactwa. W 1950 roku Polski Związek Łowiecki dokonał reorganizacji dotychczasowych spółek w „zrzeszenia łowieckie". Doszło wówczas do połączenia spółek łowieckich z Żołyni, Rakszawy (dzierżawcą był Jan Turk) i Brzózy Stadnickiej ( dzierżawionej przez Michała Tkacza i Wojciecha Decowskiego) w jedno Zrzeszenie z siedzibą w Żołyni. Oczywiście, wspomniane spółki w dalszym ciągu dzierżawiły swoje tereny. Teraz polowania przede wszystkim na zające odbywały się kolejno w poszczególnych wsiach i gromadach, a po ich zakończeniu przedstawiciel dzierżawcy tych terenów obdarowywał zaproszonych z innych wsi myśliwych tradycyjnym zającem oraz wyborną myśliwską nalewką, a pozostałe sztuki dzielił między kolegów ze spółki bądź zabierał na własny użytek. Zrzeszenia te funkcjonowały przez okres dwu lat. 29 października 1952 roku Dekretem Rady Państwa została uchwalona nowa Ustawa Łowiecka. Wprowadzała ona podział kraju na obwody łowieckie o powierzchni nie mniejszej niż 3 000 ha i nie większej niż 10 000 ha każdy. Dotychczasowe „zrzeszenia łowieckie" uległy rozwiązaniu, a w ich miejsce powołano „Koła Łowieckie". Zgodnie z tą ustawą do zarejestrowania Koła potrzebny był stan co najmniej 12 osób. Dlatego też dla spełnienia tego wymogu część kolegów z rozwiązanego zrzeszenia pozostała w Żołyni tworząc Koło Łowieckie, pozostali zaś przeszli do innych tworzących się kół , bądź całkowicie zrezygnowali z uprawiania łowiectwa. Nowe Koło po rejestracji otrzymało nazwę „Koła Łowieckiego nr 3 w Żołyni" i natychmiast poczyniło starania o przydział obwodów łowieckich. Wstępny projekt zakładał, że Koło otrzyma 2 obwody. Pierwszy, którego granice miały przebiegać od rzeki Wisłok drogą z Białobrzegów do Żołyni, a następnie drogą w kierunku Leżajska przez Zakącie do Biedaczowa po Gwizdów. Stąd drogą z Biedaczowa przez Wólkę Grodziską, Grodzisko Górne i Grodzisko Dolne do Laszczyn i dalej w kierunku Wisłoka. Miał on być również granicą południową aż do promu w Białobrzegach. Drugim obwodem miały być lasy wydrzańskie z Brzózą Stadnicką, Wydrzem aż po Trzeboś. Natomiast tereny położone na południe od drogi Białobrzegi - Żołynia, a więc Żołynia Dolna i Górna, część Rakszawy, Smolarzyny oraz część Dąbrówek w ramach obwodu tzw. lasu czarnieńskiego miało otrzymać Koło „Jedność" w Łańcucie. Na wiadomość o tak zaplanowanym podziale prezes Leja wpadł w gniew, ponieważ wynikało z tego, że założyciele Koła będą mieszkali poza granicami swoich obwodów. Ponieważ podstawowym środkiem lokomocji (i to nie dla wszystkich ) był wówczas rower, w jaki więc sposób mieliby przemieszczać się na polowania np. do Trzebosi. Po wielu perturbacjach późnym latem 1954 roku Powiatowa Rada Łowiecka w Łańcucie przydzieliła dla Koła obwody łowieckie nr 83 i 84, które obejmowały tereny wsi Żołynia, Smolarzyny, część Rakszawy, Brzózy Stadnickiej, Zmysłowkę, część Grodziska, Budy Łańcuckie, Korniaktów i Białobrzegi po lewej stronie rzeki Wisłok. Po podpisaniu umowy dzierżawnej tychże obwodów Koło zwiększyło stan osobowy o kolejnych członków. Jednym z nich był Henryk Drążek. Według jego relacji, podczas polowania został ustrzelony pierwszy dzik - odyniec o wadze 118 kg po wypatroszeniu. (Należy zaznaczyć, że był to pierwszy oficjalnie zaplanowany sezon łowiecki 1954/55, a okres polowań na dziki trwał do 10 lutego.) Miało to miejsce podczas polowania w połowie stycznia1955r. w lesie Zagóra od strony Gwizdowa. Myśliwi stali na łące pod lasem, a naganka pędziła miot od Kopania w kierunku Wólki Grodziskiej. Ruszony dzik uciekał początkowo zboczem wzniesienia wzdłuż linii myśliwych stwarzając pokusę oddania do niego strzału. Niestety, żadna z jedenastu kul nie doszła celu. Dzik skierował się ze skraju lasu przez zamarzniętą łąkę w kierunku następnych młodników. Tu czekał na niego Antoni Sierżęga. Czy dzik mógł przewidzieć, że skoro udało mu się uciec przed jedenastoma kulami zakończy żywot właśnie na tym lodowisku? Tak się jednak stało; pierwszą na komorę lekko zaznaczył, druga na łeb podcięła mu biegi (nogi) powodując tym samym kilkumetrowy poślizg po lodzie. Przed zakończeniem sezonu strzelono jeszcze dwa warchlaki. Ponieważ znaczną część wydzierżawionych terenów stanowiły lasy państwowe, działalność i organizacja pracy Koła zaczęła przestawiać się w znacznym stopniu na kontrolę tych łowisk i walkę z kłusownictwem. Już podczas jednej z pierwszych kontroli napotkano dwóch osobników z bronią myśliwską dochodzących z psami ranionego wcześniej dzika. Psy zostały zabrane, a broń pozostała w rękach kłusowników. W niedługim czasie podczas polowania na dziki koledzy wpadli na trop dwu kłusowników, którzy podobnie jak poprzednicy podążali tropem postrzelonego dzika. Jednym z nich okazał się zatrzymany już raz, jak się później okazało, funkcjonariusz SB, drugiego nie udało się zatrzymać. Broń odebrano i zdeponowano w WRŁ w Rzeszowie. Podobnie uczyniono z bronią kłusownika polującego na dzikie kaczki. Jak z powyższego wynika, młode Koło musiało pokonać wiele trudności związanych z ochroną zwierzyny. Pomimo usilnych starań pogłowie zwierzyny nie zwiększało się. W dalszym ciągu bezkarnie grasowali groźni i bezwzględni kłusownicy, gotowi w przypadku zaskoczenia do użycia broni. Tak właśnie stało się w dniu 29 stycznia 1956 roku. Podczas próby ujęcia uzbrojonych w broń gwintowaną dwóch kłusowników śmiertelna kula dosięgła pierwszego prezesa Koła Jana Leję. Wydarzenie to zostało opisane przez Henryka Drążka.
Tragiczny dzień
(wspomnienie Henryka Drążka)
Niedzieli 29 stycznia 1956 r., które były udziałem nie tylko moim, ale i kilku nieżyjących już kolegów, w zasadniczy sposób wpłynęły na moją psychikę. Do dziś pamiętam każdy najdrobniejszy ich szczegół. Decydując się na opisanie swoich przeżyć, pragnę pozostawić dla następnych pokoleń kolegów myśliwych cząstkę własnej życiowej historii związanej nierozerwalnie z umiłowaną przyrodą i łowiectwem. Niech ten krótki epizod heroicznego poświęcenia i walki o czystość naszych łowisk zapisze się w kronice Koła złotymi zgłoskami.
Jak zawsze w niedzielę wstałem o godz. 5-tej, ubrałem się i wyjrzałem na dwór. Było cicho, lekko odczuwalny powiew mroźnego powietrza zawirował na twarzy. Wróciłem do domu, włożyłem kurtkę, wziąłem czapkę i rękawice, wyprowadziłem z szopy rower i tradycyjnie udałem się do kościoła na poranną mszę świętą. Gdy dojeżdżałem do miasta, podmuchy wiatru stały się coraz silniejsze, a do tego zaczął prószyć śnieg. Przy kościele spotkałem kolegów myśliwych: Józka Łanię, Antka Sierżęgę i dziadzia Sierżegę. Przed wejściem do środka któryś rzucił krótko, że ten wiatr nie wróży nic dobrego. Byliśmy jednak dobrej myśli, że nim msza się skończy, wiatr ucichnie i przestanie sypać. Z tym przeświadczeniem podeszliśmy w pobliże ołtarza. Dochodziła 6-ta. Z chwilowej zadumy wyrwał mnie kościelny dzwonek, to ks. Skoczylas wychodził odprawiać przy ołtarzu Matki Bożej w bocznej nawie swą codzienną mszę świętą. Utarło się o niej powiedzenie, że zimą odprawiana jest dla myśliwych, a latem dla pastuchów. W półmroku zauważyłem jeszcze kilka osób. Ksiądz spojrzał w naszym kierunku, skinął porozumiewawczo głową i udał się do ołtarza. Wiedzieliśmy, że tym skinieniem dał wyraz zadowoleniu z naszej obecności. Często bowiem powtarzał jakże znamienne słowa: " Oddajcie co boskiego Bogu, a co cesarskiego cesarzowi", co w tłumaczeniu na naszą sytuację oznaczało najpierw msza, a potem polowanie. Po mszy zbliżył się na moment do nas i cicho stwierdził, że dochodzące spoza murów odgłosy wichury nie wróżą nic ciekawego. Jego domysły się potwierdziły. Wiatr może trochę osłabł, ale rowery przykryte były kilkucentymetrową warstwą świeżego śniegu. Zatrzymaliśmy się przy nich na chwilę. Wszyscy byliśmy zgodni, że tę niedzielę mamy z głowy, ponieważ ślady zostały dokładnie zasypane, nie ma więc sensu wybierać się do lasu. W drodze powrotnej wspólnie z Antonim i Dziadziem prowadziliśmy rozmowę oczywiście o łowiectwie zastanawiając się przy tym, co można będzie robić cały dzień w domu. W międzyczasie wiatr ustał, przestało sypać, a na nieboskłonie pojawiła pomarańczowa tarcza wschodzącego słońca. W domu rodzice już nie spali. Mama krzątała się przy kuchni przygotowując śniadanie, a tato wrócił z obrządku inwentarza i kręcił tytoń w bibułce. Na pytanie mamy co zamierzam dziś robić, nie znalazłem odpowiedzi. Po śniadaniu pokręciłem się po domu , przeczytałem kilka nagłówków w „Gromadzie Rolnik Polski" . Dochodziła 8.00. Po głowie krążyły mi różne myśli, jakaś wewnętrzna siła pchała mnie w objęcia lasu. Nie mogłem się jej oprzeć. W ciągu kilku minut byłem już przebrany i ze strzelbą na ramieniu szedłem w kierunku kapliczki Michałka ( Św. Michała Archanioła ) z przekonaniem, że będę w lesie najwyżej godzinę. Wszedłem do lasu i od razu moją uwagę przykuła wręcz grobowa cisza. Nie słychać było żadnych ptaków, nawet dzięcioł, który zawsze z wielką starannością i siłą wypełniał swoje „doktorskie" powinności, gdzieś się zapodział. Nie poruszyła się nawet najmniejsza gałązka, a niedawno spadły śnieg pomimo kilkustopniowego mrozu całkowicie tłumił moje kroki . W tej sytuacji poczułem się jakoś nieswojo. Wyglądało tak, jak gdyby przyroda przeczuwała, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Zmieniłem więc wcześniejszy plan i nie dochodząc do kapliczki, najbliższym duktem doszedłem do drogi oddzielającej las państwowy od chłopskiego i nią skierowałem się w kierunku Zmysłówki i Kopania. Jak nigdy, coś bez przerwy powtarzało mi „wracaj". Postanowiłem dojść jedynie do Grabnika i wrócić swoją drogą do domu. Mogło być gdzieś około 9-tej, gdy minąłem drogę „Lewanową". W tejże chwili usłyszałem przytłumiony śpiew, a za moment zza zakrętu ukazało się dwóch osobników. Na mój widok ucichli. Zachowanie ich i chód świadczyły, że byli po kilku kieliszkach lub co najmniej po jednej butelce wina. Szli jeden za drugim koleiną od strony lasu państwowego. Prawdopodobnie to mnie uratowało, ponieważ od drogi las państwowy oddzielony był głębokim rowem, zaś chłopski przylegał bezpośrednio do niej, a ponadto był to starodrzew z młodym podszytem sosnowym. Będąc kilkanaście kroków od nich przeszedłem do koleiny od lasu chłopskiego. Miałem wewnętrzne przeczucie, że coś się zaraz stanie, że mogą mnie zaatakować, dlatego kątem oka obserwowałem ich zachowanie. Gdyśmy się zrównali, idący przodem rzucił się w moim kierunku, ale błyskawicznie odskoczyłem w las. Dzięki skórzanej kurtce, którą miałem na sobie, poczułem jedynie jak po moich plecach ześlizgują się palce jego ręki. Zacząłem biec na oślep, byle dalej. Będąc jakieś 10 kroków od drogi, usłyszałem, jak ten krzyknął do kompana: „cyk go". W biegu odwróciłem głowę i ujrzałem, że rozpiął on kurtkę, pod którą na rzemieniu przewieszonym na szyi wisiała broń z uchwytem pistoletowym. Czułem, że za moment strzeli i tak się stało. Nastąpił strzał i okrzyk „stój". Po przebiegnięciu kilkunastu kroków usłyszałem kolejny, ale dzięki Bogu i ten był niecelny. Kilkadziesiąt metrów dalej zwolniłem, a widząc, że mnie nie ścigają, skierowałem się drogą „Lewanową" do domu. Dopiero teraz zauważyłem, że uciekając lasem zgubiłem gdzieś czapkę i szalik. Równocześnie uświadomiłem sobie, że znalazłem się w sytuacji, jakbym się po raz drugi narodził. Tak niewiele brakowało, a mógłbym teraz leżeć martwy gdzieś pod jakąś sosenką. Dziękując Opatrzności Bożej, przez pola i chłopskie borki doszedłem do swoich wcześniejszych śladów. Wracałem nimi, a gdy znalazłem się na drodze Żołynia - Białobrzegi, spotkałem moich kolegów myśliwych: prezesa Jasia Leję, Józia Łanię, Antka Sierżęgę i dziadzia Sierżęgę, którzy podobnie jak ja, nie mogąc usiedzieć w domu, wybrali się wspólnie do lasu. Powiedziałem im, że nie ma sensu tam iść, gdyż po burzy śnieżnej nie widać żadnych śladów zwierzyny. Starałem się nie okazywać zdenerwowania, jednak Józio Łania zwrócił uwagę na fakt, że byłem bez czapki, a do tego blady (o czym oczywiście nie wiedziałem), a i głos podobno miałem zmieniony. Zapytał więc: „Coś ci się przytrafiło w lesie?" Początkowo udzielałem wymijających odpowiedzi, ale przyciśnięty przez niego z całej siły do stojącej obok sosny, powiedziałem, że jacyś bandyci strzelali do mnie. Prezes Leja zapytał skąd i dokąd szli. Odpowiedziałem, że od Grabnika do Białobrzegów. Decyzja była natychmiastowa. Według niego musieli to być kłusownicy i nie zdążyli jeszcze dojść do wsi. Pobiegliśmy więc ścieżką „Kościelną" do drogi „Biłgorajskiej" i w stronę Białobrzegów. Na niej zauważyliśmy ślady pozostawione przez dwie osoby. Obaj z prezesem dotarliśmy pierwsi do pól od strony Białobrzegów, ale ci nie szli dalej traktem, lecz ścieżką skracali sobie drogę do wsi i byli już w połowie odległości miedzy lasem a pierwszymi zabudowaniami. Ujrzawszy ich, Leja krzyknął: „stój". W odpowiedzi jeden z nich odwrócił się i strzelił w naszym kierunku, a następnie obaj uciekli do lasu. Prezes rozkazał mi iść łąkami do drogi Korniaktów - Białobrzegi, zatrzymać się przy starej gajówce i mieć baczenie na drogę, sam zaś, jak powiedział, zaczeka na pozostałych kolegów i wspólnie pójdą ich śladem. Po dojściu w wyznaczone miejsce zauważyłem, że w odległości około 60 metrów moi „znajomi" przechodzą drogę w kierunku Korniaktowa. Aby o tym fakcie dać znać kolegom, oddałem dwa strzały w powietrze. Chwilę po nich na drodze ukazali się koledzy niosąc 2 peleryny z pieczątkami MO i czapkę zgubioną przez uciekających. Gdy stanęliśmy na chwilę na górze nad stawem „ bagnistym", mogło być około wpół do dwunastej. Ja wraz z Łanią, Sierżegą i dziadziem kategorycznie sprzeciwialiśmy się kontynuowaniu pościgu za bandytami. Jedynie prezes obstawał przy swoim mniemaniu, że mamy do czynienia z kłusownikami i należy ich raz na zawsze unieszkodliwić. Jego ostre słowa: „Jeśli nie pójdziecie, to ja sam pójdę i ich złapię" brzmią mi w uszach do dzisiaj. Również Józkowi Łani powiedział: „To ty stary, zahartowany w boju i ranny partyzant dwóch mękali się boisz ?" Te słowa musiały Józia bardzo zaboleć. Nic nie odpowiedziawszy, udał się za Leją, który odszedł już kilka kroków śladem uciekinierów. Za nimi podążył Antek Sierżęga. Natomiast my z dziadziem przeszliśmy stawy do linii „granicznej", aby ewentualnie zastąpić im drogę. Po przejściu około 300 metrów usłyszeliśmy głośny krzyk „nie strzelaj" i po nim strzał, a następnie dwa i jeszcze kolejne dwa. Po nich nastąpiła cisza. Początkowo nie wiedzieliśmy, co się stało. Zaskoczeni strzałami zatrzymaliśmy się na moment, a następnie postanowiliśmy podejść w kierunku miejsca zdarzenia. Po przejściu 200 metrów zauważył nas Sierżęga i przywołał do siebie. Od niego dowiedzieliśmy się, że bandyci strzelali do Lei, zabrali mu broń i uciekli w młodniki. Zobaczyliśmy też leżącego kilkadziesiąt metrów dalej prezesa. Aby nie robić wielu śladów, jedynie Antoni podszedł do niego, a po przyłożeniu ręki do pulsu stwierdził, że nie żyje. Zapadła decyzja o jak najszybszym powiadomieniu milicji. W drodze powrotnej Józio Łania opowiedział nam jak doszło do tragedii.
Oto jego relacja:
"Idąc za śladem kłusowników przeszliśmy z Leją linię między stawem "bagnistym" i ostatnim stawem, a następnie linię prowadzącą do „koziołkowego mostka". Weszliśmy w wysoki las ze słabym podszytem. Prezes ich dopędzał. Był już nie więcej niż 10 metrów, gdy jeden z bandytów skryty za sosną w pozycji leżącej oddał do niego pierwszy strzał poprzedzony Jasia krzykiem " nie strzelaj" . Jasio też skierował swoją broń w ich kierunku, lecz nie zdążył już wystrzelić. ( Jak się później okazało, zbrodnicza kula przeszyła najpierw lewy rękaw jego kurtki, a następnie ugodziła w szyję.) Ja znajdowałem się wówczas w odległości 20 metrów od przestępców. Widząc, że drugi z nich stoi za tą samą sosną i mierzy do mnie z pistoletu uczyniłem to samo i wygarnąłem do niego z obu luf. Nie wiem, jaki był efekt moich strzałów, on zaś dwukrotnie przestrzelił mi płaszcz na wysokości pasa."
Po powrocie do domu obaj z Łanią natychmiast pojechaliśmy rowerami na posterunek milicji do Żołyni. Pomimo że była to niedziela, na miejscu zastaliśmy komendanta z posterunkowym. Na wieść o tragicznym wydarzeniu komendant natychmiast połączył się telefonicznie z Komendą Powiatową MO w Łańcucie. Po krótkiej rozmowie polecił posterunkowemu zamknąć nas w osobnych celkach. Na nasze pytanie o przyczynę zatrzymania, padła odpowiedź, że wkrótce się dowiemy. To oczekiwanie trwało do czasu przyjazdu ekipy dochodzeniowej składającej się z funkcjonariuszy milicji i oficerów SB, którzy przyjechali dwoma wojskowymi samochodami. Zabrali ze sobą również psa tropiącego. Wypuszczono nas obu z klatek i oświadczono, że sami postrzelaliśmy się na polowaniu, a teraz robimy szopkę z jakimiś bandytami w roli egzekutorów. Nasze tłumaczenia na nic się zdały. Kazano nam wsiadać na samochody pod plandekę, po drodze zabrano Antka Sierżęgę, dziadzia oraz Stefana Ciska i pojechaliśmy do lasu. Na miejscu po wstępnych oględzinach i wyjaśnieniach dotyczących całego zdarzenia ,postanowiono puścić psa, który nie podjął tropu. Dziwna to była decyzja, skoro ślad był tak widoczny, że należało pójść za nim, a nie korzystać z „pomocy" psa. Ponadto znaleziono łuski po wystrzelonych z broni przestępców pociskach nie tylko na miejscu tragedii, ale też w miejscu, w którym strzelano do mnie parę godzin wcześniej. Również peleryny z nadrukiem MO i czapka świadczyły o tym, że ma się do czynienia z obcymi ludźmi. Pomimo tych widomych dowodów prowadzący dochodzenie nie dawali wiary naszym zeznaniom. Po zapadnięciu zmroku kazano nam się pakować na samochody i zawieziono na komendę do Łańcuta. Postąpiono z nami, tak jak gdybyśmy to my byli przestępcami. Łanię i Sierżęgę zamknięto w osobnych celach pozbawiając ich sznurowadeł i pasów, nas z dziadziem ulokowano na dyżurce, w taki sposób, żeby nie można się było porozumiewać. Dochodziła godzina jedenasta w nocy, gdy rozpoczęło się "pranie mózgów", które trwało do godzin rannych. „Bawiło się" nami trzech oficerów milicji i SB. Taka sama „zabawa" kontynuowana była następnego dnia aż do późnych godzin nocnych.
Dopiero na trzeci dzień, na spotkaniu z prokuratorem dowiedzieliśmy się, że nie dawano początkowo wiary w nasze zeznania i oczekiwano na to, że któryś z nas „pęknie". Jednak tak się nie stało, w związku z czym zakończono dochodzenie. Dodatkowym, bodaj najważniejszym dowodem był pocisk, który podczas przeprowadzonej dwa dni od zdarzenia przez lekarza sprowadzonego aż z Krosna, został znaleziony w kręgosłupie denata. Po tych wyjaśnieniach zostaliśmy wypuszczeni z komendy i na piechotę w kilkunastostopniowym mrozie wróciliśmy do swoich domów. Tak zakończył się mój mający trwać jedynie ponad godzinę spacer po lesie. Ten tragiczny dzień utkwił mi w pamięci na całe życie. Od śmierci prezesa minęło 3,5 roku. W tym czasie odbyłem zasadniczą służbę wojskową i wróciłem do kolegów w Kole. Pewnego dnia otrzymałem wezwanie do stawienia się w Komendzie Wojewódzkiej MO w celu rozpoznania domniemanych bandytów. Do Rzeszowa pojechaliśmy we trzech z Józiem Łanią i Wojnarem z Kopania, u którego bandyci byli tamtego dnia rano w sklepie, dopytując się o możliwość zakupu drzewa na więźbę dachową, a przy okazji kupili po butelce wina. Oczywiście, pod wskazany adres w sprawie drzewa w ogóle nie zaszli. Nie opisałem wcześniej ich wyglądu, aby zamknąć sprawę epilogiem. Otóż ten, który strzelał do mnie i najprawdopodobniej do prezesa z wojskowego obrzyna, był okrągły na twarzy i z braku jakichś szczególnych cech swym wyglądem nie rzucał się w oczy. Natomiast drugi agresywny ( on mnie zaatakował i polecił do mnie strzelać) był szczuplejszy, pociągły na twarzy i miał wąsik a´la „Adolf Hitler". To jego zdjęcie wskazaliśmy wszyscy trzej. Na zakończenie rozpoznania otrzymaliśmy od prowadzących je oficerów zapewnienie, że do dwóch tygodni ujrzymy go żywego. Cóż, minęło ponad 47 lat, lecz do tej pory, już jako jedyny żyjący świadek tamtej tragedii, nie doczekałem się możliwości spojrzenia w oczy mordercy mojego nauczyciela i przyjaciela.
Działalność Koła do 1996 roku
Prezesa jeszcze w większym stopniu zdeterminowała młodych myśliwych do zaostrzenia walki z niecnym procederem, jakim jest kłusownictwo. Kolejne lata potwierdziły słuszność obranej drogi. Myśliwi coraz częściej spotykali sarny i tropy dzika przecinające leśne dukty. Rzadziej słychać też było strzały z kłusowniczej broni, a i wnykarze słysząc o wpadkach swoich kolegów po fachu, woleli nie zaglądać do lasu. Prawidłowy i zakrojony na szeroką skalę był również program rozwoju zwierzyny drobnej. Podjęta z wielkim zacięciem walka z jej szkodnikami doprowadziła w niedługim czasie do poważnego wzrostu liczebności kuropatw i zajęcy. Rok 1961 przyniósł kolejne zmiany w systemie organizacyjnym związku. Koło ze względu na bardzo wysoki stan kuropatw zgodnie z zaleceniem władz przyjęło od nich nazwę „Kuropatwa". Dzięki równie wysokiemu pogłowiu zajęcy w sezonie łowieckim 1961/62 Zarząd Koła podjął decyzję o przeprowadzeniu po raz pierwszy odłowów żywych zajęcy, w efekcie których pozyskano 80 sztuk. Był to poważny zastrzyk finansowy dla Koła. Dla uzupełnienia należy dodać, że w tymże sezonie pozyskano w drodze odstrzału 380 zajęcy w większości sprzedanych do Przedsiębiorstwa " LAS", zasilając dodatkowymi funduszami kołową kasę. Dodatni wynik finansowy ostatniego sezonu uwidocznił, że prawidłowo prowadzona gospodarka łowiecka musi kiedyś przynieść wymierne wyniki. Postanowiono jeszcze większy nacisk położyć na ochronę i rozwój zwierzyny drobnej. W okresie od wiosny do jesieni przystąpiono do maksymalnego zmniejszenia drapieżników łowieckich, szczególnie takich jak: wrona i sroka.
Od 1964 roku dał się zauważyć wzrost mechanizacji i chemizacji w rolnictwie. Na ich skutki nie trzeba było długo czekać. Już w następnym roku odczuło się znaczny spadek pogłowia zajęcy i kuropatw. Wszędzie słyszało się o zniszczonych gniazdach, z przeciętymi w pół zającami czy kuropatwami, a pozbawione cewek (nóg) młode sarenki przedstawiały koszmarny widok. Nie widząc możliwości poprawy takiego stanu, zarząd Koła postanawił rozwinąć hodowlę bażantów (gatunku odporniejszego na wpływ chemizacji oraz mechanizacji) poprzez zakup i wsiedlanie ich w najlepiej nadające się do introdukcji tereny łowiska. Pomimo początkowych trudności z aklimatyzacją przedsięwzięcie to przyniosło efekty w postaci coraz większego stanu tych pięknych ptaków. Niepowodzenia w hodowli zwierzyny drobnej zmusiły Koło do intensyfikacji działań zmierzających do poprawy populacji saren i dzików. W latach 1970 - 1978 stan tej zwierzyny systematycznie wzrastał. Coraz częściej zaczęły też odwiedzać nasze łowiska jelenie, a widok dzików w miocie stał się powszechnym obrazkiem każdego polowania. Właśnie jedno z takich polowań humorystycznie podsumowane przez młodego jeszcze wówczas myśliwego Antosia zrelacjonował Henryk Drążek. "Końcem listopada 1970 roku Józef Wal otropił na czarnej stopie w Jarząbkach watahę 17-18 dzików w różnej klasie wieku, a że było to po deszczu, łatwo dało się ich zlokalizować. Jak się później okazało, w pobliżu watahy kręcił się potężny, o wadze grubo ponad 150 kg odyniec, czując zapewne wśród niej obiekty przyszłych amorów czyli lochy, na co wskazywały pozostawione na drodze duże tropy. Ogłoszono pospolite ruszenie, które zwołało na miejsce zbiórki o godz.13-tej 11 myśliwych wraz z niezastąpionym tropicielem dziadziem Sierżęgą. Z nim oraz Szymkiem Rogowskim i chyba Antkiem Sierżęgą poszliśmy w miot z możliwością strzału z zachowaniem bezpieczeństwa. Pędziliśmy ten oddział od lasów chłopskich w kierunku południowym na szeroką linię, przy której przebiegał przeorany pas p.pożarowy. Na niej to rozstawili się pozostali myśliwi. Na flance od strony wsi postawiono 1 strzelbę, gdyż było mało prawdopodobne, aby wataha tam właśnie poszła. Po przejściu części oddziału w rzadszym już lesie, w niewielkiej odległości ode mnie, zauważyłem przebiegające dziki. Wiedząc, że w pobliżu nie ma żadnego z uczestników naganki, strzeliłem do najbliższego z nich i ku mojemu zaskoczeniu dzik się przewrócił, jednak wyglądał tak, jakby miał ochotę wstać i uciec. Podbiegłem więc do niego i mocno chwyciłem. Zawołałem też Szymka do pomocy. Kątem oka widziałem, że wataha wzdłuż linii myśliwych skierowała się w lewą stronę oddziału i w miejscu, gdzie nie było nikogo, wyszła z miotu i przez pola między zabudowaniami wydostała się do lasów korniaktowskich. W pewnej chwili, w ferworze szamotaniny z postrzałkiem, zauważyłem potężną sylwetkę dzika, który w niewielkiej odległości przebiegł w kierunku linii myśliwych, a za moment usłyszałem donośny krzyk przestraszonego Antosia: "Panie Wal, dziki na pana !". Niestety, strzału nie usłyszałem. Po wyciągnięciu warchlaka na linię podszedłem do stanowiska głośnego kolegi, aby sprawdzić, co tam właściwie zaszło. Okazało się, że ów dzik wyszedł prosto na niego, zatrzymał się na pasie p. pożarowym , a więc nie dalej niż 10 m, ale ostrzeżony donośnym głosem Antosia zawrócił w głąb miotu, nie czyniąc nikomu krzywdy. Młody myśliwy zasypany pytaniami, początkowo twierdził, że widząc z daleka dzika chciał okrzykiem powiadomić Józia Wala stojącego na sąsiednim stanowisku, ale przyparty moim krótkim pytaniem, kto zostawił te potężne ślady na wprost jego stanowiska, stwierdził krótko: " Wal jest już stary, to gdyby dzik go zjadł, nie byłoby wielkiego żalu, a ja jestem jeszcze młody, mam piękną żonę i małe dzieci - wolałem więc nie ryzykować". Tak skończyło się pięknie zapowiadające się polowanie, gdyż jak się okazało, mój warchlak był jedynym strzelonym w tym dniu dzikiem".
Z myślą o zwiększonym udziale odstrzałów tej zwierzyny w planach hodowlanych zaczęto budować w różnych częściach naszych łowisk ambony i zasiadki. W centrum obwodów wzniesiono pokaźnych rozmiarów magazyn paszowy, podwojono też ilość paśników dla saren, a przy każdym z nich pojawiła się lizawka. W 1975 roku o żołyńskim Kole dowiedzieli się czytelnicy " Łowca Polskiego", a w szczególności hodowcy i przewodnicy psów myśliwskich. Wtedy to Zarząd Wojewódzki PZŁ w Rzeszowie zaproponował Kołu rolę współorganizatora XXVII Krajowego Konkursu Wyżłów i VII Konkursu Psów Małych Ras. Część konkurencji przeprowadzono na terenie stawów rybnych w Korniaktowie oraz polach Brzózy Stadnickiej. Podsumowanie imprezy nastąpiło w Pałacyku Myśliwskim w Julinie. Miło było słuchać pozytywnych opinii na temat wzorowej organizacji.
Koniec lat siedemdziesiątych to znaczny wzrost populacji dzika. W sezonie 1978/79 w obwodzie 84 stwierdzono ponad 80 sztuk stale bytujących w łowisku. Jakże cieszyły oko coraz to inne watahy dzików podnoszone z barłogów w kolejnych miotach. Jest jeszcze jeden godny odnotowania fakt. Od tego to sezonu dzięki Kazimierzowi Dudkowi zaczęły płynąć w las grane na rogu dźwięki nie tylko sygnałów na rozpoczęcie i zakończenie pędzenia ale też i pozostałych, które uświetniały rozpoczęcie oraz zakończenie każdego polowania, ubogacając je atmosferą tradycji myśliwskich. Z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć o sezonie 1981/82, który zapisał się pierwszym jeleniem bykiem strzelonym przez naszego nestora, a zarazem współzałożyciela Koła Antoniego Sierżęgę.
Lata osiemdziesiąte przyniosły znaczny wzrost pozyskania saren i dzików i związane z tym podwyższenie zasobów finansowych Koła, natomiast poczciwy zając stał się jedynie skromnym obiektem pożądania kolegów podczas tradycyjnych polowań wigilijnych zaś kuropatwę można było jedynie dojrzeć po wystawieniu przez psa myśliwskiego. W tym roku nastąpiła też zmiana numeracji obwodów łowieckich na 30 i 31. Był to też okres, w którym koła łowieckie mogły wykazać się zaangażowaniem w ratowaniu przed unieruchomieniem Strzelnicy Myśliwskiej w Borze k/Głogowa. Oczywiście nie brakło tam i żołyńskich myśliwych, którzy trzykrotnie w liczbie ponad dwudziestu osób bardzo aktywnie uczestniczyli w pracach remontowych i odwadniających na terenie całego obiektu. Rozwinęła się też współpraca ze szkołami, których siedziby znajdują się na terenie naszych obwodów przez organizowanie pogadanek i konkursów mających na celu popularyzację wśród młodzieży zagadnień ochrony przyrody oraz wyjaśnianie zadań gospodarki łowieckiej. W roku 1987, a więc z rocznym opóźnieniem, Koło obchodziło 40-lecie działalności zakończone biesiadą w Pałacyku Myśliwskim w Julinie.
Rok 1989 przyniósł zasadnicze zmiany polityczne i gospodarcze. Gospodarka planowa została zastąpiona rynkową. Pociągnęło to za sobą zmiany w Polskim Związku Łowieckim, a tym samym i kołach łowieckich. To właśnie na ich barki zrzucone zostały wszystkie koszty związane z utrzymaniem obwodów łowieckich, hodowlą i ochroną zwierzyny, pokrywaniem w 100% kosztów szkód łowieckich. Cała brać myśliwska oczekiwała też na zmianę Ustawy Łowieckiej, która po kilkuletnich dyskusjach i sporach została uchwalona13 października 1995r. Rozwiała ona nurtujące wszystkich obawy i niepewności co do dalszych losów łowiectwa i była wielkim sukcesem dla PZŁ, jego organów oraz samych myśliwych. Koła choć otrzymały dużą samodzielność w dalszym ciągu podporządkowane są władzom wojewódzkim i naczelnym. Zmieniła się polityka w zarządzaniu kołami. Nastąpiła zmiana w prowadzeniu księgowości finansowej; z książek prostych o uwidocznionych wpływach i wydatkach na księgi zapełnione kontami i zawiłymi operacjami księgowymi. Znacznie podniesiona została opłata („tenuta dzierżawna") za dzierżawę obwodów łowieckich oraz składka na rzecz PZŁ. Zmiany te wprowadziły w szeregi myśliwych niepewność w możliwość utrzymania tak organizacyjnego jak i finansowego Koła. Pomimo tych i innych problemów związanych z gospodarką łowiecką wszyscy członkowie Koła z pełnym zaangażowaniem wypełniali zadania wyznaczone przez Zarząd.
Jubileusz 50 - lecia
Na jesiennym Walnym Zgromadzeniu w 1995 roku jednogłośnie została podjęta uchwała w sprawie zorganizowania latem 1996 r. obchodów jubileuszu 50 - lecia Koła. Podejmując tę uchwałę Walne Zgromadzenie nałożyło równocześnie na każdego z członków Koła obowiązek aktywnego włączenia się w tok przygotowań. Ustalono też zakres prac, które miały być wykonane do dnia jubileuszu. Postanowiono wstępnie, że dla jego upamiętnienia zostanie wybudowana kaplica ku czci patrona myśliwych św. Huberta oraz zorganizowana okolicznościowa impreza w Pałacyku Myśliwskim w Julinie. W ustaleniu miejsca pod budowę kaplicy wielkiej pomocy udzieliło Kołu kierownictwo Nadleśnictwa w Leżajsku przekazując nieodpłatnie część działki na rozwidleniu dróg do Kopania i Zmysłówki, Korniaktowa, Białobrzegów i Żołyni. Projekt wykonany przez ówczesnego prezesa Koła Tadeusza Porębnego zakładał, że będzie to budowla o wymiarach przekraczających znacznie wcześniej planowaną, ale już w stadium szkicu wyglądała bardzo okazale. Gromadzenie budulca rozpoczęto zimą, zaś przetarcie drewna w tartaku u Bronisława Czecha na Kopaniach oraz pozostałe prace przygotowawcze pod budowę podjęto wiosną 1996r. Wyznaczone miejsce wymagało znacznego podniesienia, co związało się z nawiezieniem dużej ilości piasku. Dzięki zaangażowaniu większości członków Koła wielkim wysiłkiem nawieziono ponad 34 przyczepy tego materiału. Jego rozładunek i równanie nasypu odbywało się ręcznie podobnie jak większość pozostałych prac takich jak betonowanie, wylewanie posadzki. Stolarkę wykonywano przy użyciu piły tarczowej napędzanej popularnym Esem, ponieważ odległość od najbliższych zabudowań wynosiła ponad kilometr. Dodatkowa trudność w wykonaniu więźby dachowej wiązała się z faktem, że kaplica posiadała formę horyzontalną. Konieczne więc było ścinanie jednego boku krokwi pod kątem w tzw. śmigę. Te roboty wykonano na Kopaniach u Stanisława Mazurka brata kol. Henryka Mazurka. Natomiast roboty wykończeniowe z położeniem boazerii oraz ołtarza zostały wykonane przez Szymona Stopyrę. Podstawę ołtarza stanowi pień świerkowy, a blat jest z drzewa dębowego. W kaplicy na ścianie głównej naczelne miejsce zajmuje obraz św. Huberta namalowany przez malarza - rzeźbiarza Dariusza Gomracego z Bud Łańcuckich. Po lewej stronie znajduje się wykaz członków Koła w roku budowy, natomiast po prawej wyrzeźbione logo Koła "Kuropatwa" z podpisem upamiętniającym 50 rocznicę jego powstania. Kaplicę zamyka stalowa krata, do której przymocowana jest pięknie wyrzeźbiona kuropatwa i tabliczka z napisem "Kaplica św. Huberta".
Równocześnie z budową kaplicy podjęto działania zmierzające do zaprojektowania i zlecenia wykonania sztandaru. W znalezieniu jego wykonawcy pomógł kapelan myśliwych ks. Jacek Rawski. Sztandar wyszyła p. Zdzisława Kucharska z Żurawicy. Dzięki ofiarności i niewiarygodnej determinacji członków Koła wszystkie zaplanowane prace wykonano w terminie. Uroczystości jubileuszowe odbyły się 25 sierpnia 1996r. Przybyli zaproszeni goście oraz licznie zgromadzona ludność z okolicznych wiosek byli świadkami podniosłej i wspaniałej ceremonii poświęcenia kaplicy św. Huberta przez kapelana myśliwych archidiecezji przemyskiej ks. Jerzego Lica, który również celebrował Mszę św. w asyście czterech księży. Poświęcenia sztandaru dokonał ks. Stanisław Wacnik ówczesny proboszcz parafii Białobrzegi, na terenie której stoi kaplica. (Niestety nie dane mu było doczekać kolejnego jubileuszu - zmarł 28 lutego 2005r.) O wrażeniu, jakie wywarła kaplica na obecnym na uroczystości prezesie NRŁ Alfredzie Hałasie świadczy przytoczone przez niego zdanie: „Próżno by szukać drugiego równie pięknego obiektu kultu św. Huberta." Druga część jubileuszu odbyła się zgodnie z planem w Pałacyku Myśliwskim w Julinie. Wypadła ona bardzo okazale, o czym świadczyły wypowiedzi i opinie gości oraz pozostałych uczestników uroczystości. I tak w wielkim skrócie opisany jubileusz 50-lecia Koła przeszedł do historii.
Między jubileuszami 1996 - 2006
Wiosną 1997 r. Walne Zgromadzenie Członków Koła dokonało zmian osobowych w składzie Zarządu. Funkcję prezesa objął Edward Leja, skarbnikiem został Jerzy Blajer, sekretarzem Antoni Łania, podłowczym Henryk Drążek. Funkcja łowczego pozostała na następną już kadencję w rękach Henryka Mazurka. Czy zmiany w Zarządzie będą miały pozytywny wpływ na dalszą działalność i wzbogacenie historii Koła pokaże czas. Już fakt posiadania własnego sztandaru uplasował Koło w gronie zasłużonych i zauważanych kół w okręgu i województwie. To dzięki niemu tworzący I-szy poczet sztandarowy członkowie zarządu: Henryk Drążek, Edward Leja i Henryk Mazurek mieli zaszczyt uczestniczyć w spotkaniu z Ojcem Świętym Janem Pawłem II w Krośnie podczas jego wizyty na Podkarpaciu w czerwcu tegoż roku. Właśnie tam przy przyjmowaniu darów ofiarnych składanych przez delegację w imieniu myśliwych i leśników Podkarpacia wypowiedział On słowa, które stały się mottem dalszej działalności Związku: „DBAJCIE O NASZĄ OJCZYSTĄ PRZYRODĘ - SZCZĘŚĆ WAM BOŻE". ( Dla członków Koła Łowieckiego "Kuropatwa" to dodatkowy splendor, że dary te w postaci monstrancji, kielicha, pateny i puszki ze specjalną dedykacją: „Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II myśliwi i leśnicy Podkarpacia" ujrzeli najpierw uczestnicy I-szej "majówki" przy kaplicy św. Huberta przywiezione przez ks. Jacka Rawskiego inspiratora i zarazem członka komitetu organizacyjnego tego spotkania.) Dla prezesa Koła Edwarda Lei uczestnictwo w spotkaniu z papieżem miało dodatkowe doniosłe znaczenie. Otóż Ojciec Święty przywdział na tę okazję piękny haftowany ornat - dzieło kobiet z rodzinnej Rakszawy, a 100 biskupów i kapłanów celebrujących Mszę św. założyło ornaty wykonane również przez rakszawianki.
Błogosławieństwo, którego udzielił wszystkim myśliwym i leśnikom Ojciec Święty Jan Paweł II stało się zachętą do włożenia maksimum wysiłku w wypełnianie jego nakazu. Dodać w tym miejscu należy, że trzy miesiące później poczet sztandarowy w składzie: Henryk Drążek, Józef Frączek oraz Kazimierz Szmuc wraz ze sztandarem Koła uczestniczył w I-szej Pielgrzymce Myśliwych i IV-tej Leśników na Jasną Górę.
Pierwszą ważną decyzją podjętą przez nowy Zarząd była budowa woliery o pow. 1000 m2, którą w krótkim czasie zrealizowano wprowadzając do odchowu 300 jednodniowych piskląt bażancich. Dzięki tej inwestycji już jesienią wypuszczono do łowiska ponad 120 kogutów zaś kury w ilości około 150 zasiliły łowisko wiosną następnego roku. W tym samym roku Nadleśnictwo w Leżajsku przekazało dla Koła do zagospodarowania kolejną 2,5 ha działkę. Po wielu pracach rekultywacyjnych została zamieniona w poletko żerowe o wielorakiej bazie pokarmowej. Od jesieni tego roku wykorzystując odpady produkcyjne z Browaru " VAN PUR" w Rakszawie i Zakładu Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego " HORTEX" w Leżajsku Koło rozpoczęło produkcję kiszonek, które wraz z komponentami mineralnymi i uzupełniane paszami treściwymi stanowią doskonałą karmę dla zwierzyny płowej (i nie tylko). Dla wzbogacenia bazy żerowej dla zwierzyny płowej i drobnej myśliwi w ramach utworzonych zespołów gospodarczych każdej jesieni obsiewają zrekultywowane i zaniedbane rolniczo działki roślinami mrozoodpornymi. Należy stwierdzić, że działania te mają znaczny wpływ na kondycję przede wszystkim zwierzyny płowej, ale również zajęcy oraz bażantów i kuropatw. Hodowla to bezsprzecznie podstawowa działalność koła. Co roku krajobraz łowiska wzbogacany jest o nowe paśniki i lizawki, wysiadki i ambony. W 1999 roku z inspiracji Lecha Steligi inspektora ds. łowiectwa w Nadleśnictwie Leżajsk została dobudowana dodatkowa część woliery do odchowu bażanta leśnego (bez charakterystycznej białej obroży, nieco mniejszego od tradycyjnego, ale znacznie odporniejszego na choroby, a do tego bardziej płochliwego, co pozwala mu na lepszą aklimatyzację w terenie), którego kilka piskląt przekazał Kołu do dalszej hodowli. Początkowy sukces i radość z doczekania się potomstwa przez odchowane dorosłe osobniki, okupiony został również stratami, a wielki dramat przeżył syn łowczego Jan Mazurek, opiekujący się od początku powstania woliery hodowlą bażantów, gdy pewnego letniego ranka ujrzał całą rodzinę zagryzioną przez kunę, która dostała się do środka woliery wskutek nie zadziałania elektrycznego zabezpieczenia obiektu. Cóż, życie składa się nie tylko z sukcesów, ale i niepowodzeń, a do takich można zaliczyć uprawiane nieustannie kłusownictwo i to nakierowane nie tylko na zniszczenie zwierzyny, ale też na dewastacje urządzeń łowieckich. Burzy się w człowieku krew na widok rozbitej ambony, którą wielkim wysiłkiem budowało kilka osób bądź też zniszczonych paśników, do których najczęściej uczęszczała zwierzyna. Wiele czasu poświęcają myśliwi na penetrację najbardziej zagrożonych kłusownictwem rejonów łowisk. Jak niecny to proceder i często nie wiadomo czym podyktowany, niech świadczy krótka relacja jednej z wielu kontroli łowiska.
"Po dojściu do pól grodziskich postanowiliśmy rozdzielić się i po dwóch sprawdzić wyjściowe ścieżki z lasu przez łąki w kierunku tychże pól. Już pierwsze pobieżne sprawdzenie jednej z wielu ścieżek przyniosło zaskakujący wynik. Zastawiony na skraju lasu przy łące wnyk nie był jedynym. Po przejściu ścieżką w głąb lasu koledzy zdjęli jeszcze trzy. Kolejne spostrzeżenie to dokładne zastawianie co drugiego wyjścia z lasu gałęziami, w konsekwencji czego zwierzyna zmuszona była do przechodzenia na ścieżki z zastawionymi drutami. W tym miejscu należy się wyjaśnienie, że skraj lasu oddziela od łąk kilkumetrowej szerokości pas kruszyn i ostrężyn. Postanowiliśmy spenetrować w ten sam sposób wszystkie wyjścia. Wyniki tych poszukiwań były zatrważające. W sumie znaleziono i zdjęto 62 wnyki, z tego na sześciu wisiały martwe sarny. Jakby wszystkiego było mało, w niedalekiej odległości od zabudowań wiejskich przylegających do lasu, koledzy usłyszeli przeraźliwy głos sarny. Gdy biegiem dotarli w tamto miejsce, ich oczom przedstawił się widok młodego sarniuka z drutem na szyi z rozszarpywanymi przez wychudzone bezpańskie kundle szynkami. Decyzja mogła być tylko jedna. Psy zostały odstrzelone, a rogacz zdjęty z wnyka. Niestety, ze względu na poważne rozerwania nie tylko zadu, ale i narządów wewnętrznych, postanowiono skrócić jego cierpienia przez dostrzelenie. Czy można wyobrazić sobie nasze wzburzenie, gdy skracając sobie przez łąki powrotną drogę do samochodów, znaleźliśmy w rowie melioracyjnym przykryte suchą trawą kolejne trzy sarny z widocznymi śladami po wnykach."
To jedna z wielu koszmarnych scen, jakie często przychodzi myśliwym oglądać podczas wykonywania swych statutowych obowiązków. Trudno bowiem pojąć całkowity brak wyobraźni u takiego, który zastawiając to śmiercionośne narzędzie nie zastanawia się, na jakie męczarnie i ból skazuje potencjalną ofiarę. Często spotykane miejsca z uwięzioną martwą lub jeszcze żywą zwierzyną dobitnie świadczą o wielkiej determinacji i chęci pozbycia się śmiercionośnej pułapki, szczególnie w przypadku dzika lub jelenia.
Przebiegając myślami przez ostatnie dziesięciolecie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że na pozytywne działanie Koła miało wpływ wiele czynników. Jednym z głównych było chyba omówione na wstępie przesłanie Ojca Św., które dało jak gdyby zastrzyk nowej energii do pracy na następnych kilkadziesiąt lat. Był bowiem we wcześniejszych latach krótki okres zniechęcenia i niewiary w sens dalszego działania na rzecz rozwoju łowiectwa.
Rozpoczął się proces powolnego starzenia się Koła, zarząd miał kłopoty ze skompletowaniem ludzi do wykonania określonych zadań hodowlanych. Dla uniknięcia w przyszłości tych problemów, władze Koła postanowiły otworzyć swoje podwoje dla młodych adeptów sztuki łowieckiej, gotowych w następnych latach dźwigać na swych barkach ciężar dotychczasowych dokonań poprzedników i pomnażać je o nowe wartości. Z satysfakcją trzeba zaznaczyć, że chętnych nie brakło, bowiem w okresie mijającej dekady zostało przyjętych do Koła 15 nowych członków, z czego połowę stanowili kontynuatorzy rodzinnych tradycji myśliwskich. To ponad 30% obecnego stanu osobowego. W większości przypadków było to możliwe dzięki obniżeniu opłat oraz zastosowaniu (w kilku przypadkach) ulg pozwalających na rozłożenie ich w czasie. Przyjęto bowiem zasadę, że lepszy biedny ale pracowity członek Koła, niźli zasobny w gotówkę i chęci jedynie do polowań. Koło nie należy bowiem do bogatych, a potencjał finansowy zawdzięcza przede wszystkim solidnej pracy swoich członków. Wiadomo też nie od dziś, że podstawowym źródłem większości jego dochodów jest sarna, dlatego utrzymaniu tej populacji w jak najlepszej kondycji postanowiono poświęcić najwięcej troski i zasobów pieniężnych. Takie właśnie działania pozwalają w dalszym ciągu kontynuować sprzedaż odstrzałów rogaczy dla myśliwych dewizowych , a uzyskane środki finansowe stanowią blisko połowę aktywów Koła.
Rzec może ktoś, że jeśli dewizowcy tak dobrze płacą i to tylko za trofeum w postaci poroża, to muszą strzelać tylko najlepsze i do tego młode rogacze, a skąd je brać, jeśli polowanie w bieżącym roku będzie równie jubileuszowe, bo 20-te. Nic błędniejszego w takim pojmowaniu tematu. Całoroczna obserwacja i stały przegląd łowiska pozwala przygotować i wyselekcjonować grupę kilkunastu starych mocnych rogaczy, których ubytek nie ma absolutnie wpływu na kondycję całej populacji, ponieważ pozostają młode mocne przyszłościowe osobniki gwarantujące utrzymanie gatunku w dobrej kondycji rozrodczej. Ponadto pozostałe do realizacji planu pozyskania, młode, słabe fizycznie rogacze zwane popularnie selektami lub stare szydlarze, które stanowią największe zagrożenie dla innych młodych przyszłościowych rogaczy, muszą być koniecznie usunięte z łowiska. Podobną sytuację mamy w przypadku saren-kóz, z których dzięki stałej obserwacji eliminuje się sztuki chore i stare lub młode niewyrośnięte koźlęta. W ostatnich dwóch latach z inicjatywy Jana Mazurka dla poprawienia zdrowotności saren wraz z karmą sypaną w zimie do korytek, rozpoczyna się podawanie karmy pasożytobójczej. Trzeba zaznaczyć, że widoczne są korzyści tego przedsięwzięcia w postaci znacznie mniejszej ilości upadków na przedwiośniu, jak też wzrostu wagi pozyskiwanych sztuk. Identyczną sytuację mamy w przypadku dzików. Prowadzone od początku dekady działania zmierzające do maksymalnego zwiększenia pozyskania dzików w ramach polowań indywidualnych pozwalają na odstrzał przede wszystkim osobników młodych ( warchlaków i przelatków ), stanowiących 90% zakładanego planu. Wyeliminowanie ich z łowiska to znaczne obniżenie szkód rolniczych. Dla ich zminimalizowania Zarząd z inspiracji łowczego Henryka Mazurka w porozumieniu z Nadleśnictwem w Leżajsku doprowadza do przekształcenia przecinających młodniki sosnowe w głębi lasu pasy przeciwpożarowe w pasy zaporowe przez przeorywanie wysianej na nich kukurydzy, a tym samym stworzenie dla dzików podstawowej bazy żerowej pozwalającej na powstrzymanie ich przed migracją na uprawy rolnicze. Od tego też czasu rozpoczyna się systematyczne całoroczne dokarmianie dzików przez wprowadzenie cotygodniowych dyżurów. Grafik obejmuje wszystkich członków Koła, w sumie każdy dwuosobowy zespół musi przejść i rozsiać kukurydzę na długości prawie czterech kilometrów. Dla zobrazowania determinacji myśliwych w dążeniu do zaspokojenia dziczych apetytów warto podać, że w ciągu roku wywożą oni do lasu kilkanaście ton kukurydzy. Jeszcze inny sposób odstraszania dzików od upraw zastosowany w ostatnich latach to wystawianie na uprawach rolniczych odstraszaczy ( słupek z przybitą gąbką nasączoną środkiem chemicznym „hukinolem" o bardzo silnym zapachu przypominającym do złudzenia pot ludzki i przykryty z góry daszkiem".
Do pozytywów należy zaliczyć również fakt, że w ostatnich latach na stałe zadomowiło się w naszych obwodach stado jeleni pomnażając co roku stan o kolejny przychówek. Wielu myśliwych miało przyjemność posłuchać odgłosów rykowiska, a kilku z dumą pokazuje zdobiące ściany swoich domów trofea zdobyte w rodzimym łowisku. Przejawem prawidłowej nakierowanej na zminimalizowanie kosztów uzyskania potrzebnych na okres zimowego dokarmiania paszy jest fakt wykorzystywania zaniedbanych rolniczo pól uprawnych pod zasiewy kukurydzy i zbóż, które w połowie zabezpieczają te potrzeby. Wiele uwagi Koło poświęca ochronie i odnowie populacji zająca i kuropatwy. Czynione są zabiegi zmierzające do maksymalnego zredukowania największych ich wrogów takich jak: lis, jenot, kuna, a także drapieżników skrzydlatych. Chociaż na razie wyniki są mało widoczne, to jest nadzieja, że kiedyś każdy myśliwy, gdy wyjdzie w pole z nieodłącznym przyjacielem - psem, ten po krótkim okładaniu pola stanie jak posąg w pięknej stójce i drgającą nerwowo z podniecenia kufą wskaże mu miejsce ukrycia dużego stadka dziś już zacierających się w pamięci ptaków, które jeszcze w niedalekiej przeszłości stanowiły nieodłączny atrybut krajobrazu naszych pól. Nie można bowiem dopuścić do tego, aby został on jedynie symbolem widniejącym na awersie kołowego sztandaru. A propos psów. Woli sprawiedliwości trzeba koniecznie pokazać, ile znaczy w polowaniu pomoc dobrego, ułożonego psa, niekoniecznie z pochodzeniem ( czy jak to niektórzy mówią z papierami ) ale przede wszystkim posiadającego wrodzoną żyłkę myśliwską. Trudno przy tym nie wspomnieć kilku krótkich epizodów z ogromnej liczby polowań, które gdyby nie ci mali i więksi towarzysze łowów z pewnością zakończyłyby się niepowodzeniem. Ileż to razy z chwilowej, pełnej zwątpienia zadumy podczas zimowych polowań na dziki, wyrywał nagle myśliwego krótki, o niskich tonach szczek dobiegający gdzieś z głębi miotu, oznajmiający ruszenie z barłogu dużego odyńca, by następnie w wysokiej tonacji ujadaniem zagłosić, że ma przed sobą całą watahę warchlaków nie stanowiących dla niego problemu z wypchnięciem ich z gęstego młodnika. Czy znowu innym razem pójść za strzelonym na czarnej stopie dzikiem, dojść go w trzecim oddziale lasu i zagrać w wysokiego tonu pieśń zwycięstwa będącą równocześnie wskazaniem miejsca znalezienia martwej sztuki. A ile wrażeń niesie każde polowanie na dzikie kaczki lub bażanta! W tym momencie warto przytoczyć wielce pouczające, szczególnie dla młodych adeptów myślistwa opowiadanie jednego z zasłużonych myśliwych, który pomimo tego, że jest dla wielu wzorem, w ten dzień otrzymał prawdziwą lekcje pokory.
"Miało to miejsce jesienią kilkanaście lat wstecz. W którąś sobotę listopada wybrałem się nad Wisłok w towarzystwie psa Alego. Buszował przede mną w wysokich trawach i zaroślach w poszukiwaniu bażantów. Po upływie pięciu minut nagle wrósł w ziemię. Z lekko podniesioną prawą łapą i wyciągniętą szyją, poruszając energicznie namiastką ogona, dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że wytropił bażanta. Wiedząc, że ma twardą stójkę, nie spiesząc się, podszedłem do niego z bronią przygotowaną do strzału i lekko trącając w zad szepnąłem "daj". Zrobił nie więcej niż trzy skoki, gdy spod jego łap poderwał się piękny stary kogut. Skierował lot w kierunku lustra rzeki, więc nie zastanawiając się zmierzyłem do niego i strzeliłem raz i drugi. Wydawało mi się, że go zbarczyłem, więc dałem Alemu polecenie "aport", po którym rzucił się w nurt Wisłoka, a przepłynąwszy bardzo szybko znalazł miejsce upadku postrzałka. Jakież było moje zdumienie, gdy ów kogut poderwał się w górę obierając kierunek prosto na mnie. Strzeliłem ponownie dwukrotnie, lecz ten nie puściwszy nawet jednego pióra, przedefilował nade mną i zapadł się w odległej o kilkadziesiąt kroków kępie krzewów. W tym czasie pies wrócił z drugiego brzegu i z niedalekiej odległości podziwiał moje popisy strzeleckie. Na kolejne polecenie "szukaj", tym razem nie zareagował. Gdy zacząłem mu wypominać nieposłuszeństwo, usiadł odwróciwszy wzrok ode mnie .Po skończonej reprymendzie podniósł łeb i spojrzał na mnie swymi brązowymi pełnymi spokoju oczyma. To spojrzenie mówiło wszystko. Nie musiał nawet odzywać się ludzkim głosem: -Widzę, że dzisiaj nie masz swojego dnia, a więc szkoda tylko naszego czasu i moich starań. Wracajmy do domu , nic tu po nas.
Na moje próby wyperswadowania mu, że to nieprawda, że od tej pory będzie na pewno lepiej, nie zareagował.Co więcej, drobnym truchtem skierował się w kierunku odległego o pół kilometra samochodu. Nie było innego wyjścia, poszedłem i ja jego śladem. Złość minęła mi po kilkunastu krokach i zmieniając ton głosu na łagodniejszy, próbowałem zmienić jego decyzję, ale nic z tego nie wyszło. Odwrócił się w moją stronę dopiero przy samochodzie. Tak więc po godzinie polowania wróciliśmy do domu - on zadowolony z lekkiego spaceru, a ja upokorzony, ale i nauczony przez swojego nieodłącznego przyjaciela podstawowych zasad współpracy. Aby przekonać się, czy ta niesubordynacja Alego będzie dłuższa czy chwilowa, wybrałem się w kolejną sobotę, by znów zapolować na bażanta. Ale tym razem poprawiłem strzelanie, a odbierając aport drugiego koguta z oczu Alego wyczytałem krótkie stwierdzenie: Tak trzeba było strzelać tydzień temu, to nie wrócilibyśmy po godzinie".
Na pewno wielu posiadaczy psów mogłoby spisać podobne opowieści związane z zachowaniami tych najwierniejszych z czworonogów. Każdy jednak, kto zobaczy do perfekcji doprowadzoną zażyłość dwóch istot - człowieka i psa w warunkach terenowych przekona się, że pies to minimum 99% sukcesu i satysfakcji, a myśliwy jest już tylko wykonawcą. Okazją, aby tę prawdę potwierdzić był II Konkurs Posokowców i Tropowców zorganizowany na terenie należącym do żołyńskiego Koła 30 lipca 2003 roku wspólnie z ZO PZŁ w Rzeszowie. I w tym przypadku potwierdziła się myśl o odmłodzeniu Koła. Wielki trud kilku młodych myśliwych: Stanisława Wróbla, Antoniego Stopyry, Tomasza Barana, Damiana Mączki, Józefa Wala i Józefa Walawendra wspomaganych przez doświadczonych członków Komisji Kynologicznej Dariusza Spisaka i Jana Mazurka w przygotowanie tej imprezy udowodnił już po raz kolejny, że nie boją się żadnych wyzwań i zawsze można na nich liczyć. Trzeba było ich widzieć wieczorem po zakończeniu zakładania ostatnich ścieżek przed konkursem, a przecież jeszcze w południe w przeddzień konkursu nie wiadomo było, czy w ogóle do niego dojdzie. To była istna walka z czasem, ponieważ w ciągu pięciu godzin należało rozłożyć farbę ( spreparowana krew ) na ponad 30 kilometrach ścieżek tropowych. Sam dzień konkursu to wręcz perfekcyjna organizacja i koleżeńska atmosfera.
Wszyscy uczestnicy podkreślali, że dla takiego konkursu warto było przejechać nawet kilkaset kilometrów. I w tej imprezie Jan Mazurek wykazał młodzieńczą werwę i profesjonalizm, a przecież to początek drugiej jego kadencji pracy w Komisji Kynologicznej. Konkurs przeszedł do historii, a w młodych głowach już powstają pomysły, w jaki sposób zwiększyć populację dzikich kaczek. Zarząd podjął decyzję o powrocie do starej metody zakładania sztucznych gniazd na wszystkich większych akwenach wodnych położonych na terenie łowisk i zakupie kilkunastu sztucznych gniazd, które zostały pozakładane wiosną ubiegłego roku. Pierwsze spostrzeżenia dowodzą, że i ten pomysł ma wielką szansę powodzenia, a statystyki łowczego z polowań poprzedniego sezonu dobitnie na to wskazują. Ale to nie ostatnia decyzja wiodącego kolektywu Koła w mijającym dziesięcioleciu. W roku ubiegłym z inspiracji i wydatnej pomocy Bogdana Barnata na kołowej działce został postawiony zrąb dawno planowanego magazynu, który po wykończeniu w roku bieżącym posłuży następnym pokoleniom myśliwych na gromadzenie karmy w ilościach wystarczających nawet na długie i ostre zimy.
Tradycje i obyczaje myśliwskie
Dotychczas przedstawione fakty mogą sugerować nie znającemu specyfiki działalności Koła czytelnikowi, że podstawowe zadania myśliwego to przygotowanie dla zwierzyny karmy na zimę, rozwiezienie jej do paśników i oczywiście strzelanie. Jakże krzywdzące dla nas myśliwych jest takie mniemanie, chociaż i wśród naszej braci zdarzają się przypadki łamania zasad etycznych i potwierdzających regułę że: "łyżka dziegciu beczkę miodu zepsuje". Polowanie to nie tylko strzelanie. Jest to działanie obwarowane zbiorem zasad etycznych, wśród których jedną z podstawowych jest kultywowanie tradycji myśliwskich. Każdy myśliwy zanim dostąpi zaszczytów w łowiectwie, musi najpierw się z nimi zapoznać. Jedną z najstarszych tradycji jest stosowanie sygnałów myśliwskich, które pozwalają bardziej wczuć się w atmosferę łowów. To pewnego rodzaju umowna i zaszyfrowana rozmowa. Sygnały są najczęściej grane na rogu. Dawny myśliwy potrafił rozróżnić ponad 30 komunikatów muzycznych. Ułatwiały one polowanie w trudnych warunkach. Obecnie sygnałem granym na rogu myśliwskim wita się uczestników, kolejnym zaprasza na zbiórkę, następnym "Darz bór" życzy sukcesów, jeszcze innym rozpoczyna łowy. Każde zbiorowe polowanie ma uroczyste zakończenie, zwane pokotem, czyli ułożeniem na jodłowych bądź świerkowych gałęziach pozyskanej zwierzyny przed frontem myśliwych i innych uczestników wg hierarchii, rzędami, w obramowaniu leśnej zieleni. Zgodnie z tradycją powinna być ułożona na prawym boku od strony prawej do lewej. W pierwszym szeregu układa się dziki, jelenie, sarny, lisy i inne drapieżniki futerkowe, następnie zające, króliki, a na końcu bażanty i ptactwo łowne. Jeżeli pokot odbywa się o zmroku, rozpala się ognisko. Zwierzynę żegnają sygnaliści, każdy jej gatunek innym sygnałem np.: „jeleń na rozkładzie", „zając na rozkładzie", jedynie ptactwo wszelkich gatunków żegna się sygnałem "pióro na rozkładzie". Pokot kończy sygnał "pożegnanie z knieją". Wrażliwe ucho wychwyci w nim początkowo dźwięki smętne, wyrażające żal z powodu rozstania z knieją, przechodzące z kolei w tony pełne nadziei, zwiastujące rychłe z nią spotkanie.
Do tradycji myśliwskich należą polowania hubertowskie i wigilijne. Świętowanie dnia patrona łowiectwa św. Huberta odbywa się 3 listopada, ale pierwsze zbiorowe polowanie jesienne zwane hubertowskim organizowane jest zazwyczaj w niedzielę najbliższą od tej daty. Czasem kończy je biesiada myśliwska. Polowanie w dniu wigilii Bożego Narodzenia trwa krótko (myśliwi muszą bowiem zdążyć na wieczerzę wigilijną w swoich domach). Uczestnicy spotykają się przy ognisku, dzielą opłatkiem, składają sobie życzenia.
Bardzo stare zwyczaje towarzyszą młodym myśliwym wstępującym do koła łowieckiego. Zanim odbiorą oni legitymację PZŁ muszą złożyć uroczyste ślubowanie. Najczęściej odbywa się ono w obecności wszystkich członków Koła. Ślubowanie przyjmuje prezes Koła, łowczy lub najstarszy myśliwy obecny na polowaniu. Ślubujący klęczy na lewym kolanie, z odkrytą głową i powtarza za przyjmującym następujące słowa:
"Przystępując do grona polskich myśliwych ślubuję uroczyście: przestrzegać sumiennie praw łowieckich, postępować zgodnie z zasadami etyki łowieckiej, zachowywać tradycje polskiego łowiectwa, chronić przyrodę ojczystą, dbać o dobre imię łowiectwa i godność polskiego myśliwego."
Po wypowiedzeniu tej formuły ślubujący wstaje, przyjmujący ślubowanie podaje mu rękę i mówi:
"Na chwałę polskiego łowiectwa bądź prawym myśliwym, niech ci bór darzy!"
Wszyscy zgromadzeni odpowiadają „Darz bór!", sygnalista gra sygnał "Darz bór", koledzy składają nowo przyjętemu gratulacje i życzenia.
Przyjęło się uważać, że myśliwym jest ten, kto zdobył już pierwsze trofeum, ubił pierwszą sztukę zwierzyny. Wtedy podczas zbiorowego polowania odbywa się jego chrzest myśliwski, zwany pasowaniem. Ceremonię rozpoczyna sygnalista, uczestnicy zdejmują nakrycia głowy, pasowany klęka na lewe kolano po grzbietowej stronie zastrzelonego zwierza, prawą rękę opiera na nim a lewą na broni. Celebrujący podchodzi do myśliwego, robi mu na czole znak farbą zwierza i mówi:
"Pasuję Cię na rycerza św. Huberta,
bądź prawym, mężnym i uczciwym myśliwym."
Farby nie ściera się do końca polowania. Ponadto myśliwi przestrzegają zasady, aby pierwszego grubego zwierza młody adept patroszył sam, słuchając jedynie wskazówek kolegów. Wcześniej każdy zdobywca trofeum bez względu na ilość odstrzelonej zwierzyny otrzymuje tzw. „złom". Jest to krótka 20 - 30 cm gałązka świerka, jodły, sosny, dębu lub innych drzew lub krzewinek rosnących w pobliżu. Zawsze się ją odłamuje, nigdy nie obcina nożem. Robi to prowadzący polowanie. Jedną gałązkę wkłada zwierzynie do pyska jako tzw. „ostatni kęs", drugą składa na ranie postrzałowej, ostatnią moczy w farbie i wręcza myśliwemu, mówiąc: „Darz bór". Otrzymany „złom" myśliwy zakłada za wstążkę u kapelusza i nosi do końca polowania. Zarówno pokot jak i złom są zwyczajami, które uzewnętrzniają szacunek do pokonanego zwierza.
Pozostałe po jubileuszu 50-lecia dwie bardzo znaczące pamiątki - sztandar i kaplica św. Huberta sprawiły, że żołyńscy myśliwi oprócz dawnych tradycji zaczęli kultywować nowe zwyczaje. Sztandar uczestniczy we wszystkich uroczystościach kołowych, w każdej Mszy św. inaugurującej sezon łowiecki, towarzyszy zmarłym członkom Koła odprowadzanym na miejsce wiecznego spoczynku. Nie zabrakło go nigdy podczas uroczystości związkowych bądź środowiskowych.
W kaplicy dwa razy w roku gromadzą się myśliwi na uroczystych mszach hubertowskich: 15 sierpnia w czasie inauguracji sezonu polowań na ptactwo i na początku listopada w dniu rozpoczęcia sezonu na zwierzynę grubą. W mszach tych uczestniczą również liczne rzesze mieszkańców Żołyni i okolicznych wiosek. Zapewne wzięli sobie do serca skierowane m.in. od nich słowa homilii wygłoszonej przez ks. Stanisława Wacnika podczas jubileuszu 50-lecia, by mieli baczenie na kaplicę, bowiem mimo upływu 10 lat i posadowienia jej w głębi lasu, nie widać dotąd większych oznak dewastacji.
W 2002 roku z inspiracji ks. Jacka Rawskiego do mszy hubertowskich wprowadzony został obrzęd, który pogłębia wartości duchowe i dodaje uroczystości splendoru. Polega on na dzieleniu się myśliwych z pozostałymi uczestnikami Mszy św. wiejskim chlebem, złożonym uprzednio w ofierze wraz z winem mszalnym. Wprowadzenie tego obrzędu do tradycji mszy hubertowskich wydatnie poprawiło nie zawsze pozytywnie przedstawiany wizerunek myśliwych. Wyjątkowa atmosfera tych uroczystości sprawiła, że co roku uczestniczy w nich wielu mieszkańców Żołyni, Białobrzegów i Korniaktowa (niektórzy nie opuścili ani jednej) .
W mszach hubertowskich biorą także udział zaprzyjaźnieni z żołyńskim Kołem członkowie zespołu sygnalistów okręgu rzeszowskiego z Koła Łowieckiego „Sarenka" w Harcie ze swoim łowczym Franciszkiem Skrabalakiem, którzy zapewniają uroczystości piękną oprawę muzyczną.
Kaplica św. Huberta ożywia się także w maju. Z inicjatywy Tadeusza Porębnego od 10 już lat w każdy sobotni majowy wieczór spotykają się tu myśliwi z okoliczną ludnością na wspólnej modlitwie. Łatwo sobie wyobrazić, jak pięknie brzmią wówczas melodie maryjnych pieśni zwielokrotnione leśnym echem. Wspólny śpiew trwa nieraz do późnych godzin i dopiero zapadający zmierzch bądź złośliwe komary zmuszają uczestników majówki do powrotu do domów.
Inne formy działalności Koła
W opisanej historii Koła Łowieckiego "Kuropatwa" trudno chociaż w skrócie nie wspomnieć o innych formach jego działalności. Jedną z nich, a trwającą już ponad 20 lat, jest współpraca ze Szkołą Podstawową nr 2 im. Batalionów Chłopskich w Żołyni Dolnej.
Bardzo aktywnie działa tu Szkolne Koło Ligi Ochrony Przyrody, którym opiekowały się wcześniej nauczycielki Anna Dołęga i Elżbieta Górak, a obecnie Lucyna Dudek. Od samego początku trwałym ogniwem łączącym Koło ze szkołą jest jego „chodząca historia" nestor Henryk Drążek. W ramach współpracy uczniowie podejmują różne zadania na rzecz ochrony przyrody: wykonują paśniki i podsypy dla bażantów i kuropatw, zbierają żołędzie i kasztany dla zwierząt, organizują zimą akcję pn. „Pomagamy zwierzętom przetrwać zimę", a wiosną „Sprzątamy las", urządzają turnieje w strzelaniu z wiatrówki. Ostatnio powstał w szkole kącik trofeów łowieckich, będący cenną pomocą dydaktyczną i wychowawczą. Znajduje się w nim 40 eksponatów. Myśliwi zapraszani są na różne imprezy ekologiczne. Od 1995r. Szkolne Koło LOP bierze udział w konkursach organizowanych przez Kuratorium Oświaty i Wychowania w Rzeszowie wspólnie z LOP i PZŁ. Każda edycja odbywa się pod innym hasłem:
w roku 2000/2001 - „Każde dziecko przyjacielem lasu i zwierząt"
2003/2004 - „Zwierzęta pól i lasów nasi bracia młodsi"
2004/2005 - „ Łowiectwo między kulturą a naturą"
2005/2006 - „Dbajcie o naszą ojczystą przyrodę"
We wszystkich szkolne koło otrzymało wyróżnienie lub nagrodę rzeczową.
Przedstawiciele żołyńskiego Koła czynili też starania zmierzające do nawiązania współpracy ze szkołami różnych szczebli znajdującymi się na terenach dzierżawionych przez Koło, ale nie znalazły one zrozumienia i odzewu. SP 2 jest jedyną placówką aktywnie zaangażowaną w propagowanie idei ochrony przyrody.
Koło Łowieckie "Kuropatwa" współpracuje również ze wszystkimi jednostkami administracji terenowej i lasów państwowych. Szczególnie dobrze układa się współpraca z Urzędem Gminy w Żołyni kierowanym już od kilku kadencji przez wójta Andrzeja Benedyka, wielkiego sympatyka łowiectwa i przyjaciela myśliwych. Służy on czynną pomocą w organizowaniu imprez zarówno gminnych jak i regionalnych oraz rozwiązywaniu różnych problemów. Koło nawiązało również współpracę z Gminnym Ośrodkiem Kultury w Żołyni, gdzie mieści się redakcja lokalnej gazety "Fakty i Realia". Z inicjatywy jej redaktora, dyr GOK Magdaleny Kątnik-Kowalskiej na łamach czasopisma ukazują się często artykuły o tematyce łowieckiej.
Wielu członków Koła aktywnie pracuje na rzecz środowiska pełniąc funkcję radnych lub członków komisji powoływanych ds. inwestycji gminnych, niektórzy działają też w komisjach problemowych przy ORŁ w Rzeszowie:
Edward Leja w poprzedniej kadencji w Komisji Hodowlanej, a obecnie Komisji Odznaczeń Łowieckich,
Henryk Mazurek w Komisji Trofeistyki i Wystawiennictwa,
Jan Mazurek II kadencję w Komisji Kynologicznej oraz I w Komisji Hodowlanej,
Henryk Drążek w Komisji Tradycji Łowieckich,
Ryszard Młynek w Komisji Prawnej.
Zakończenie
2 października 2005 roku odbyło się Walne Zgromadzenie Sprawozdawczo - Wyborcze, podczas którego został wybrany nowy Zarząd w następującym składzie:
prezes - Edward Leja
łowczy - Henryk Mazurek
podłowczy - Jan Mazurek
skarbnik - Stanisław Wróbel
sekretarz - Ryszard Młynek
W skład Komisji Rewizyjnej weszli:
przewodniczący - Kazimierz Dudek
członek - Marek Chudzik
członek - Józef Wal
Podjęto również uchwałę następującej treści:
"Walne Zgromadzenie członków Koła Łowieckiego "Kuropatwa" postanawia zorganizować obchody jubileuszu 60 - lecia w 2006 roku". Równocześnie skierowano do Komisji Odznaczeń przy ORŁ w Rzeszowie wnioski o przyznanie odznaczeń najbardziej zasłużonym członkom Koła.
W tym miejscu w kilku słowach należy też podkreślić wielki wkład pracy Henryka Drążka w tworzeniu historii Koła. To on, wspólnie ze wspomnianymi na wstępie publikacji kolegami, ugruntował jego podwaliny. Może się też, jako jedyny, poszczycić 50-letnią przynależnością do łowieckiej organizacji. Składając rezygnację z pracy w Zarządzie, któremu, jak sam podkreślił, potrzebny jest zastrzyk młodzieńczej werwy, stwierdził, że chciałby resztę sił, jakie mu pozostały, poświęcić dalszemu współdziałaniu z młodzieżą szkolną oraz pracy w Komisji Tradycji Myśliwskich. Dla podtrzymania dotychczasowej więzi z Zarządem koledzy zaproponowali mu funkcję "Honorowego Członka Zarządu" będącą ukonorowaniem jego ponad 40-letniej w nim pracy na różnych funkcyjnych szczeblach.
Na zakończenie trzeba wspomnieć jeszcze o zasługach Kazimierza Szmuca, który ma wprawdzie krótszy staż łowiecki, ale wniósł również znaczny wkład w rozwój Koła. Z powodów zdrowotnych nie może on aktywnie uczestniczyć w działalności łowieckiej organizacji, więc podjął się równie trudnego przedsięwzięcia, jakim jest aktualizowanie kroniki Koła.
Henryk Drążek i Kazimierz Szmuc za swoją wieloletnią pracę otrzymali Złote Medale Zasługi Łowieckiej.
Aneksy
Prezesi Koła w latach 1946 - 2006
1. Leja Jan 1946 - 1956
2. Miś Jan 1956 - 1961
3. Młynek Władysław 1961 - 1970
4. Frączek Stanisław 1970 - 1987
5. Szmuc Kazimierz 1987 - 1989
6. Porębny Tadeusz 1989 - 1997
7. Leja Edward 1997 - obecnie
Łowczowie Koła w latach 1946 - 2006
1. Sierżega Antoni 1946 - 1961
2. Drążek Henryk 1961 - 1975
3. Bakalarczyk Bolesław 1975 - 1978
4. Grad Józef 1978 - 1982
5. Młynek Władysław 1982 - 1987
6. Mazurek Henryk 1987 - obecnie
Członkowie Koła w roku jubileuszowym 2006
W okresie 60 - lecia do Krainy Wiecznych Łowów odeszli:
mail: kontakt@kontakt.pl
tel. 601 234 567
Ul. Uliczna 25
Warszawa 02-200
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. In facilisis lorem commodo, tincidunt tortor luctus, porttitor neque. Fusce nisl massa, lobortis at diam vel
Koło Łowieckie „Kuropatwa” w Żołyni
ul. Białobrzeska 510
37-110 Żołynia
tel.: +48 606 571 610
e-mail: KuropatwaZolynia@onet.pl
NIP: 815-14-06-796
Regon: 690 460 980
Numer konta bankowego:
80 1240 2643 1111 0010 9809 7684